Mama w Pracy

Każda mama małego dziecka prędzej czy później stanie przed dylematem: iść do pracy, czy zostać z dzieckiem. Ciężko jest podjąć decyzję, ponieważ żadna nie jest dobra i żadna nie jest zła. Idealnie byłoby rozciągnąć dobę o kilka godzin, albo stać się super człowiekiem, który nie potrzebuje snu. Wszyscy dobrze wiemy, że jest to raczej niemożliwe.

Zmiana punktu widzenia

Jak wszyscy dobrze wiemy, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Słyszałaś kiedyś, że to śmieszne nazywać urlop macierzyński „urlopem”, bo tak na prawdę jest to ciężka fizyczna i psychiczna harówka? Zgadzasz się z tym? Też się zgadzałam dopóki nie poszłam do pracy. Tak! Urlop macierzyński jest urlopem w porównaniu z wychowywaniem małego dziecka i pogodzeniem tego z pracą.

Jasne, że w pracy mogę odpocząć, bo przecież nie kopię rowów (chociaż mi by się taka praca w pewnym sensie podobała). Ale doba się nigdy nie wydłuża, a domowe obowiązki same się nie zrobią. Pranie się samo nie wrzuci do pralki i nie rozwiesi. Kurze w cudowny sposób nie znikną same. Obiad nie ugotuje się sam, a do tego jeszcze czasem jakieś przetwory by wypadałoby zrobić, okna umyć, posprzątać w szafie, powymieniać za małą garderobę dziecka i zrobić zakupy. To wszystko do tej pory robiłam razem ze Smokiem. Razem jechaliśmy na zakupy w godzinach dopołudniowych, więc nigdy nie staliśmy w kolejkach. Razem sprzątaliśmy i wieszaliśmy pranie. Razem gotowaliśmy i robiliśmy ciasta (ta, jest to możliwe nawet z dwulatkiem). Wszystko to było zrobione zanim M wrócił z pracy. Teraz muszę to zrobić, gdy ja wracam z pracy, a muszę przyznać, że wolę ten czas przeznaczyć na zabawę z dzieckiem.

M oczywiście pomaga, ale on też chciałby spędzić czas z synem. Też w końcu pracuje.

Jeszcze raz się powtórzę: urlop macierzyński jest urlopem, nawet jeśli z pozoru na to nie wygląda.

Praca poszerza horyzonty

W pewnym momencie, gdy Smok zaczął niebezpiecznie zbliżać się do osiągnięcia dwóch lat, wydawało mi się, że nie dam rady już dłużej siedzieć w domu. Potrzebowałam powietrza, rozmowy z dorosłym człowiekiem i wypicie w spokoju ciepłej kawy. No dobra, trochę dramatyzuję, bo Smok pozwalał mi wypić kawę w spokoju.

Teraz mam względny spokój przez 8 godzin dziennie (plus dojazdy, ale trochę za bardzo denerwuję się głupio jeżdżącymi kierowcami), ciepłą kawę i rozmowy o sprawach niezwiązanych z dziećmi. Przy okazji nowe pomysły same wpadają mi do głowy. Mam ochotę się rozwijać intelektualnie i ładnie wyglądać, a nie siedzieć cały tydzień w starym dresie i zajadać chrupki.

Praca także nauczyła mnie wielu pożytecznych rzeczy. Na przykład, jaka potrawa jest lżejsza na stołówce i wyłączyć swój słuch w obronie przed kompletnymi bzdurami, mówionymi przez kogoś dwa biurka dalej.

Kto rano wstaje ten idzie do pracy?

Zawsze myślałam, że pracujący rodzice wcześnie wstają, bo idą do pracy. Tak było chyba w zeszłym stuleciu. Niestety w dzisiejszych czasach pracę nierzadko zaczyna się od godziny 9 (niestety ja też tak mam). Mogłaby spokojnie pospać do 7 (ale rozpusta!). Co z tego, skoro Smok budzi mnie z radosnym „wstawaj mama, idź do pjacy!” już o 5:40.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej mogę podziwiać wschody słońca.

Tedi

 

Inne teksty z cyklu „Mama w pracy”:

mama w pracy